Kołysanka dla Księżniczki
 
  Strona startowa
  Co można tu znaleźć?
  Słowa Słowa Słowa - debiut Boże Narodzenie 2020
  BajDusie - tomik wydany : kwiecień 2022
  Rozmowa Świąteczna: 21 grudnia 2016
  Bezkres - 10.2020 - wywiad
  Wnet.fm - wywiady MiŚ
  Z Ewangelii do Serca
  From the Gospel to Heart
  Świadectwa z rekolekcji
  Dziękuję Duchu Święty
  Malowanie Słowem 23.01.2015
  skrobki 2004 - 2021
  skrobki 1987 - 2002
  Skrobki - opowieści
  Wąż na Jabłoni
  => Elfandry, Flinki i Olbandy
  => SAFAR
  => ZAKON
  => SUS
  => WROTA
  => Ziemia Ognia
  => WOJOWNIK
  => Mysli uczesane
  Szamanka i Olivki
  Sewe Songs Book
  Księga gości
  Kontakt
  Zagadki... dla Przedszkolaka
  Prawa Autorskie
Wąż na Jabłoni
 
 
 
 
 
 
 
 
„Wąż na jabłoni”
 
 
 
 
 
 
 
Kasi oraz Olivkom
 
 
 
 
 
 
 
 
„Żebro”
 
Dzień zapowiadał się normalnie. Wstałem zwyczajnie, najpierw prawą, potem lewą nogą, bo w takiej kolejności miałem ustawione kapcie pod łóżkiem. Przeciągając się na wszystkie strony i ziewając groźnie jak lew, podszedłem do okna, by sprawdzić, co ma mi do powiedzenia termometr. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu i zdziwieniu, zaobserwowałem momentalny i drastyczny spadek temperatury. Mój akwariowy termometr, przyklejony do szyby na przyssawkę, na moich oczach rzucił się w dół. Krzyknąłem przerażony i na wpół boso, bo w jednym kapciu pobiegłem na dół niechlujnie zawiązując szlafrok.
Znalazłem go, leżał na wpół nieprzytomny w mokrej trawie. Szybko wróciłem do mieszkania wycierając go w szlafrok, a potem z powrotem przyssałem go do szyby.
Ręce drżały mi z przerażenia i zdenerwowania. Żeby się uspokoić, sięgnąłem po leżące na stoliku papierosy. Odpaliłem jednego i głęboko się zaciągnąłem Po chwili zacząłem się robić siwo – szaro – żółto – zielony i wybuchłem gigantycznym atakiem kaszlu, miotając kłębami dymu jak zawodowy smok. Ty idioto! – wrzasnąłem sam na siebie, na tyle, na ile wrzask był możliwy w tej sytuacji – przecież ty wogóle nie palisz, to papierosy Heńka!
I to była akurat prawda. W życiu nie miałem papierosa w ustach; poza tym przed chwilą; a te rzeczywiście należały do mojego starszego brata Heńka.
A z Heńka to wogóle jest numer. Pół roku temu wyszedł do roboty i nie dał znaku życia do dzisiaj. To akurat może nie jest dziwne, bo on nigdy nie daje znaku życia, gdy jest gdzieś w rejsie po równikiem; ale to, że zostawił na stoliku napoczętą paczkę „Kapitanów” bo on ich tam nigdy nie zostawia. Oraz to, że ja zobaczyłem je dopiero teraz....
Ale mniejsza o Heńka. Wszak to ja wstałem niespełna pół godziny temu i paradowałem w niechlujnie zawiązany szlafroku i jednym kapciu. Szybko odnalazłem drugi, który ewakuował się pod fotel, gdy pędziłem po termometr; i poszedłem do łazienki. Stojąc przede lustrem przyglądałem się swojemu obliczu. Prawą ręką przetarłem prawe oko i znajdujący się pod nim policzek i powtórzyłem tą czynność ręką lewą na drugiej połowie twarzy. Kiedy skończyłem ten majestatyczny proces mycia, spojrzałem na szczoteczkę do zębów. Aż włos jej się zjeżył, gdy dostrzegła moje spojrzenie. Już wiedziała co ją czeka. Na pewno jej ... nie użyję... dzisiaj jest moje święto – szepnąłem patrząc na nią nie dwuznacznie – dożyłem drastycznego wieku, dwudziestu jeden lat. I sięgnąłem nie tylko po szczoteczkę, ale i kubek; a nawet pastę. W końcu był to znaczący dzień w życiu mojej osoby i zasługiwał na honorowe mycie zębów w tym tygodniu.
Po wyjściu z łazienki stanąłem przed ogromnym problemem – co ja mam założyć? Założenie skarpetek do szlafroka... nie rozwiązywało sprawy, choć na co dzień było bardzo wygodne. Dziś trzeba by założyć jakieś spodnie... i koszulę...którą... być może sobie wyprasuję. Ale to później. Najpierw zjem śniadanie.
Jak na znaczenie dzisiejszego dnia, lodówka nie oferowała mi nic nadzwyczajnego. Nie było w niej nic prócz pustych półek i trzech jajek. Zacząłem obmyślać możliwą kartę dań:
1. na miękko
2. na twardo
3. sadzone
4. jajecznica
5. omlet
No nie, omlet to odpadał. Nie było w lodówce ani groszku, ani pomidorów. Ani też nic zielonego do posypania. Zielony to był – ser, sprzede miesiąca. A więc do niczego.
Westchnąłem i wróciłem do pokoju. Co za dzień... – pokiwałem głową z niedowierzaniem. W tej jednej chwili zacząłem doceniać ... KOBIETY... Ile one muszą się z nami facetami wycierpieć... No ale cóż... coś nam się należy za to żebro...
 
1994r
Seweryn Krzysztof Topczewski
 
 
 
 
 
 
 
 
„Do Australii”
 
Planowanie podróży jest czymś fantastycznym. Człowiek otwiera atlas, strzela palcem w mapę i odczytuje na co padło… Mnie wyszło AUSTRALIA!!! Łoł – pomyślałem(łam). Rewelacja. Spróbować takiej przygody super sprawa. Postanowiłem(łam) się podzielić ze znajomymi swoją radością.
Spotkaliśmy się w barze na małej kolacji. Była ku temu okazja, bo dawno się nie widzieliśmy. Każdy opowiadał co u niego, jakąż to karierę robi, ile dzieci już ma… Opowieści szły po kolei wokół stolika, przy którym siedzieliśmy. Kiedy przyszłą moja kolej odparłem(łam)
-          Jadę do Australii.
Zapanowała konsternacja. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Miałem(łam) wrażenie, że nie tylko te przy naszym stoliku, ale w całym barze. Jakby zapadła niespodziewana cisza. Słychać było tylko bicie mojego serca, coraz szybsze z resztą.
-          Gdzie? – spytało kilka głosów.
-          Do Australii – powtórzyłem(łam)
-          Przecież to tak daleko! – rzuciła Baśka.
-          I trzeba lecieć samolotem! – dorzuciła Krysia.
-          A krokodyle zjadają ludzi na obiad. – podsumował Maciek.
Popatrzyłem(łam) na nich ze zdziwieniem w oczach. W ich spojrzeniach przeplatało się politowanie z troskliwością, oraz czymś jeszcze, czego nie mogłem(łam) rozszyfrować.
-          No co wy… - zacząłem(łam) trochę niepewnie. – Zjadają? W Sydney?
-          W Sydney to nie – odparł Maciek.
-          Ale samoloty to spadają, rozbijają się. Tyle tych wypadków. Zastanów się lepiej.- rzuciła Krysia.
-          No I to tak daleko…. – powtórzyła Baśka.
-          Ale… - zacząłem(łam) coś mówić.
-          Żadne ale!!!! – Odezwała się Jolka. – Przecież to dziki kraj! Tam Aborygeni z bumerangami ganiają, jeszcze cię taki trafi w głowę przez przypadek, stracisz przytomność, zapomnisz kim jesteś….
-          A jak samolot wpadnie do oceanu? – zbulwersowała się Krysia – to już cię nigdy nie wyłowią, bo ocean strasznie głęboki. Pamiętasz co było z Kurskiem!?
-          Kursk to była łódź podwodna. – spojrzałem(łam) na Krysię.
-          Ale utonął, w wieńce na wodę trzeba było rzucać. – Krysia się rozpłakała – A my nawet nie będziemy mogli wtedy z Tobą być.
-          Dobrze. – Powiedziałem(łam) – popłynę statkiem.
-          Ale sztorm być może I góra lodowa. Wiesz co się stało z Tytanikiem. – Krysia siorbała przez łzy.
-          A w oceanie są rekiny – Dodał Maciek.
-          A ja I tak pojadę. – powiedziałem(łam) stanowczo. – Chcę zobaczyć Sydney, chcę spróbować Australijskiego buszu. Chcę Odwiedzić Austalian Zoo, gdzie jest Łowca Krokodyli.
-          Łowca Krokodyli ? – Maciek najwyraźniej się zainteresował.
-          A mówiłam, że to dziki kraj. – powiedziała Krysia.
-          I tak daleko… - jęknęła Basia.
-          Dajcie spokój. – Uciszył je Maciek. – Jaki Łowca Krokodyli? Dundee?
-          Steve… - pokiwałem(łam) głową z niedowierzaniem. – Steve Irwin.
-          Nie widziałem tego filmu. – mruknął Maciek.
-          To nie film. Oglądasz czasem Animal Planet? – pomału zaczynałem(łam) się denerwować. – „Croc Files”? – jednak ich spojrzenia wskazywały na całkowitą dezorientację. Westchnąłem(łam) tylko…Był to koniec rozmowy na temat moich planów. Zawsze można liczyć na wyrozumiałość przyjaciół… A ja I tak pojadę.
 
 
2004r
Seweryn Krzysztof Topczewski
 
 
 
 
 
 
 
 
„Czarownice”
 
Pociąg szumiał, burczał, terkotał I bujał się po torach niczym kajak na fali pozostawionej przez motorówkę. Zapach starej sklejki przesiąkniętej zgnilizną zaglądał do nozdrzy tak głęboko, aż po sam mózg. Na siedzeniu obok skrzeczały piskliwie trzy czarownice. Ich twarze wyrażały kolejno suszę, nadętość I opryskliwość. Zamiast kotła pochylały się nad jakimś brukowcem I sączyły z niego cały jad jaki został wlany przez jakiegoś wścibskiego dziennikarza. Bez szklanej kuli zaglądały w czyjeś życie, przydługimi paznokciami podkreślając co ciekawsze fragmenty. Po takim pazurze na skórze pozostaje rana gojąca się przez wiele długich tygodni. Papier cierpliwie znosił ich skrobanie.
 
Czarownice skrzeczały jedna przez drugą. Uszy puchły I bolały rozrywane dźwiękiem, który potrafił się przebić przez gwar pociągu na tyle mocno, żeby trwale uszkodzić słuch. Znowu komuś życzyły źle. Tak przy wszystkich, I nie bały się, że ktoś je spali na stosie. Jedna z nich wyciągnęła telefon, wystukał kilka cyfr lub liter do SMS, I już zły czar został rzucony… Biedny ten, kto otrzymał tą wiadomość….
 
Zamilkły na chwile. Zrobiło się błogo cicho, mimo że pociąg nie zmienił swego wycia nawet o pół tonu. Zastanawiałem się dokąd zmierzają. Czy jadą z sabatu? Może na sabat?
Lepiej żeby z niego wracały, bo jeszcze wysiądą tam gdzie ja… Na pewno Makbeth wzywał je do siebie….
 
26.06.2004
Seweryn Krzysztof Topczewski
 
 
 
 
 
 
 
 
„Wyprawa”
 
Wczoraj rano o 6.00 zapakowaliśmy się z kolegą w pociąg I wyruszyliśmy na Dolny Śląsk. Telepało nami 2.5 godziny, po których zaliczyliśmy przesiadkę we Wrocławiu, I bujaliśmy się kolejne 50 minut. Trzeba było dotrzeć do firmy, która miała coś co budziło nasze zainteresowanie….
 
Wysiedliśmy na stacji typu tory w trawie. Jak wszyscy, którzy wylegli z pociągu ruszyliśmy w stronę metalowych schodów spiętych ze sobą stalowym mostem sięgającym na wszystkie dwa perony, I opadającym swobodnie po obu stronach stacji. Za bardzo nie wiedzieliśmy, w która stronę mamy się udać. Najprościej było kogoś zapytać o drogę.
Tam, prosto – odparł zagadnięty przeze mnie mężczyzna – niech panowie idą razem za nami, bo my właśnie w tamtą stronę.
 
Ucieszyliśmy się, ze nie będziemy musieli nigdzie błądzić I za parę minut będziemy na miejscy. Ruszyliśmy śmiało za dwoma mężczyznami. Idąc po moście uwagę naszą przykuł miarowo powtarzający się dźwięk: pi, pi, pi, pi… Obaj równocześnie podnieśliśmy głowy do góry, a po chwili spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Pod miarowymi krokami ludzi idących po moście w lampie oświetleniowej mostu bujała się nie dokręcona żarówka oczekująca odpowiedniego momentu, żeby komuś wpaść prosto na głowę w chwili, gdy zacznie schodzić po schodach.
 
Zaraz po zejściu ze schodów kończących się po drugiej stronie ulicy podmiejski gwar pozostał za nami ustępując miejsca zieleni rozświetlonego słońcem lasu.
Tędy będzie bliżej – poinformował nas drugi z prowadzących nasz mężczyzn – ulicą by panowie szli dwa razy dłużej.
Skinęliśmy głowami podążaliśmy za nimi nadal. Ścieżka zrobiła się wąska I piaszczysta. Pośród gałęzi przedzierały się świetliste promienie słońca. Błogość przyrody wdzierała się w nasze zmysły świergotem pochowanych w wysokiej części lasu ptaków, które przyzwyczajone do wędrujących w dole ludzi nie zwracając na nich uwagi koncertowały pełną siłą swoich gardeł. Coś cudownego, pomyślałem, po tym telepaniu pociągiem…..
 
Skręcaliśmy chyba z pięć czy sześć razy cały czas trzymając się leśnej ścieżki. Po drodze minęliśmy jakieś ruiny, utkwione niczym budowle Azteków w mroku dżungli, a kawałek dalej okopcone mury przepalonej stodoły, które raczej nie dawały nam żadnego skojarzenia. Ten inny świat zahipnotyzował nas duchem odkrywców podążających za przewodnikiem czyli tubylcem. Co jakiś czas przekładaliśmy tylko torby w z jednego ramienia na drugie, dziarsko maszerując przed siebie…
 
I nagle słodka dżungla urwała się niczym skarpa, a w jej miejscu wyrosła betonowa wioska białych ludzi. Nasi przewodnicy spojrzeli na nas uśmiechając się pod nosem.
My do tych bloków, a panowie niech idą lekko w prawo, I to już będzie tam… - po czym poszli w lewo I wniknęli do najbliższych drzwi jednej z betonowych chat typowych dla typowego osiedla. My zostaliśmy sami. Dzieci wesoło krzyczały bawiąc się na placu pobliskiego przedszkola. Uczucie błogości zostało gdzieś za nami. Ponownie pojawił się niepokój I niepewność. Kształt wioski nie wskazywał na to, żeby mógł się w niej znajdować interesujący nas obiekt przemysłowy.
Przepraszam panią – zagadnąłem przechodzącą nieopodal kobietę – którędy do zakładu ROKITA?
 
Kobieta spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Tak ogromnego zdziwienia nie widziałem jeszcze w niczyich oczach.
To panowie muszą się wrócić I przejść na drugą stronę mostu. – I dodała - Ktoś panów źle skierował.
Wręcz nas tu przyprowadził – odparłem
Niech mi panowie wierzą, pracuję tam to wiem gdzie to jest. – przekonywała nas – To na pewno jest tam!!
 
Wszystkie możliwe części ciała opadły nam bezradnie na asfalt wydając jęk zdruzgotania. Po 25 minutach szybkiego marszu byliśmy dalej od celu podróżny niż w chwili opuszczenia telepiącego się pociągu… odwróciliśmy się na pięcie I ruszyliśmy z powrotem tą samą ścieżką przez dżunglę. Po paru krokach w gęstwinie stwierdziliśmy, że nie mamy pewności co do tego czy to aby na pewno ta sama ścieżka – ale jak się okazało to była ta. Most ponownie przywitał nas piskiem żarówki oraz miarowym zgrzytem bujających się lamp rozdygotanych tętnem naszych stóp. Dziesięć minut od drugiej strony mostu byliśmy u celu podróży. Do głowy przyszło mi tylko jedno od lat cytowane stwierdzenie: W tak pięknych okolicznościach przyrody I niepowtarzalnych….
„Państwo pozwolą…” ciągnąc dalej ten sam filmowy cytat, lecz w tym miejscu nie „skoczę po małżonkę”, ale powiem co było po drugiej stronie mostu. Most ponownie przywitał nas piskiem żarówki oraz miarowym zgrzytem bujających się lamp rozdygotanych tętnem naszych stóp. Czuliśmy, że gdyby most był dłuższy ze dwa metry więcej, to nie byłoby nam dane dojść do jego końca, ponieważ ze zgrzytem runął by w dół łamiąc się niczym Titanic, mimo że nasze postury nie wskazywały na jakiekolwiek koligacje rodzinne z górą lodowa. Na jego końcu dostrzegliśmy jakieś dwie dziewczyny, które lada chwila zniknęły by na schodach.
Proszę pani! – Zawołałem mając nadzieję, że zareaguje choć jedna z nich. Po chwili obejrzały się obie. – Którędy dojdziemy do ROKITY?
Tutaj w prawo, drużką I dalej prosto. To bardzo blisko. – uśmiechnęły się obie po tym jak jedna z nich udzieliła wyczerpującej odpowiedzi.
 
Ruszyliśmy wiec I my schodami w dół. My, zgodnie ze wskazówkami w prawo, a dziewczyny w lewo. Po zejściu ze schodów zauważyliśmy, że jedna dróżka elegancko wyłożona chodnikiem zakręca za pobliskim budynkiem, przed którym rozciąga się szeroki udeptany plac. Jak każdy ciekawy świata podróżnik ruszyłem dziarsko na ten udeptany plac bo skróty są przecież najlepsze. Kolega dźwigając torbę podróżną I laptopa podążała za mną. Kiedy podchodziliśmy do ściany budynku jak zza mgły wyłonił się płot, a przed nim chodnik na 3 stopy szeroki. Energicznie wkroczyliśmy na niego I skręciliśmy za winkiel. Zrobiliśmy trzy kroki I stanęliśmy jak wmurowani… przed nami wyrosła zamknięta furtka. Umysł techniczny nakazał mi szukać wzrokiem zasuwy. Po chwili się znalazła, I to po właściwej stronie, czyli naszej!!! Wyglądało na to, że przegalopowaliśmy komuś przez podwórko nonszalancko niczym stado dzików!! Dobrze, że żaden Pies Baskerwillów nie czaił się po drodze, bo biedne wówczas nasze zesztywniałe od siedzenia w pociągu ….
 
Brrrr…. Po minięciu furtki I zamknięciu jej z powrotem znaleźliśmy się bezpiecznie na owej ścieżce chodnikowej, która zakręcała od schodów tuż za budynkiem. Jeśli po tamtej stronie była cienka ścieżka przez dżunglę, to po tej stronie rozciągała się prosta dżungla rozcięta na pół chodnikiem niczym rzeką. Ba, na brzegach tej rzeki rosły miarowo rozsiane latarnie!! Te nie skrzypiały unoszone naszym tupotem. Byliśmy już zdrowo zziajani, po tej przygodzie z tamtej mrocznej strony mostu I przemierzany dystans przeliczaliśmy na wdecho-wydechy…w końcu pogubiliśmy się w rachubie…
 
Rzeka zamieniła się w ulicę po której mknęły sznurem stalowe rydwany, znowu dotarliśmy do cywilizacji. Drogowskaz wyraźnie informował nas, że tym razem, to już jesteśmy na prawdę blisko celu. Skończyło się wycinanie maczetą (za) roślin (ności). Trzeba było otrzepać buciory żeby wyglądać jak poważny pracownik firmy produkcyjnej a nie jak po 30 latach uwięzienia w Jumanji. Kości do gry w kieszeń. Zaczynała się praca. Szara, zwykła codzienność…..
 
07.06.2004
Seweryn Krzysztof Topczewski
 
 
 
 
 
 
 
 
Władca Pierścienia…”
 
Rozpacz bliska okrzykowi goluma z Sewe serca rozległa się wokoło. Można by dosłownie zacytować: “Mój skarb, mój własny! Nie ma go, nie ma!!!!” I to dokładnie w 10 minut po przybyciu do pracy. Panika w oczach. Jak to możliwe? To nie możliwe, nie mam obrączki! Szybka decyzja – trzeba wracać, szukać!! Najpierw jednak postanowiłem sprawdzić czy nie ma jej w rękawiczce. Nie było… W plecaku, ani wkrótce też nie. W szafce też nie. Tomku – powiedziałem koledze – ja muszę na godzinę się zwolnić, pilną sprawę mam do załatwienia. A jaką? – spytał. Zgubiłem obrączkę – odpowiedziałem mu. No, to głupia sprawa, idź – powiedział. Szybko wykręciłem numer kolegi z zaopatrzenia, który o tej porze wyjeżdża w miasto. Podwiózł mnie do bloku w którym mieszkam.
 
Rewizja, nalot, kocioł… Każde z tych określeń pasowało do tego co właśnie wyprawiałem. Wszystko, co się znajdowało na łóżku przeszło dokładne przeszukanie. Kawałek po kawałku. Nic nie znalazłem. Zupełnie jakby ktoś uprzedził że będzie przeszukanie.
Ruszyłem w drogę do sklepu. Centymetr po centymetrze dreptałem do sklepu tą samą drogą co godzinę temu. Ale tam też śladu nie było…. Cztery razy przemierzyłem tą trasę…. Kompletnie nic.
 
Wróciłem do pracy. Cały dzień zastanawiałem się, jak to możliwe. Nigdy nie zdejmuję obrączki. Ale że nie poczułem, jak mi się zsunęła? Jak to możliwe?! Czułem jak się topnieję… Na reszcie o 16.00 udało mi się wejść na poletko by 2 minuty później zostawić wpis.
 
Otuchy ciepło zaczęło mi krążyć po ciele. Skoro Bee oraz Talula mówią że się znajdzie….. to tak na pewno będzie.
Pojechałem obejrzeć mieszkanie do wynajęcia. 3 pokoje, umeblowane, na 2 piętrze. Zdecydowałem – jutro się przeprowadzam!!!!!
 
Wróciłem do siebie. Jeszcze raz przerzuciłem łóżko do góry nogami….. Nic… podłoga… Uuuu!!! Kurz tylko, nic więcej…
A fotel? Ten, w którym co wieczór oraz co ranek oczekuję na telefon od Kasi? Sięgnąłem palcami pod jedno oparcie; potem pod drugie. Coś zimnego uciekło mi w głąb fotela. Pobiegłem po nóż, żeby rozpruć fotelowi podbrzusze. Coś zadzwoniło jak go wywracałem… Szybko wyciągnąłem kilka zszywek, zajrzałem do środka… Jest, na samym dole z drugiej strony! Małe nacięcie, jak do wyjęcia kuli rannemu… Mój skarb!! Mój własny!!!!
 
Bee miała rację, diabeł ogonem nakrył!!! I to w fotelu!!!!!! A to ci psotnik….
 
01.02.2005
Seweryn Krzysztof Topczewski
 
 
 
 
 
 
 
„Kobieta wg mężczyzny”
 
To chyba najbardziej samobójcza i karkołomna decyzja jaką podjołem – wytłumaczenie kobietom tego w jaki sposób postrzegają je mężczyźni. Ktoś nie na darmo powiedział, że „Mężczyźni są z Marsa a Kobiety z Venus”.
 
Zacznę od tego że poprostu Was uwielbiamy. Mimo że zapijamy się piwem i chipsami wpatrzeni w dwudziestu dwóch innych facetów biegających za jedną piłka, wystarczy chwila waszej nieuwagi żebyśmy poszukiwali kobiecych uroków pośród gąszczu telewizyjnych kanałów. Zwłaszcza, kiedy na dłużej pozbawiacie nas waszej bliskości czyniąc słomianymi wdowcami.
 
Więc jak my Was postrzegamy, nasze lepsze połowy? Po męsku. Oczami testosteronu?
 
Oczy.
Pierwszy kontakt wzrokowy potrafi sprawić, że poza Wami nie bedziemy widzieli świata. W waszych oczach jest coś co przyciaga jak magnes. My, mężczyźni nie umiemy spoglądać tak jak wy. Nasze oczy przez wieki stały się oczami wojowników. Wasze są spojrzeniami zatroskanych żon, matek, kochanek. Patrzycie z ciepłem, którego nie potrafi dostarczyć słońce, nawet kiedy latem rozgrzewa wszystko do okoła. Potraficie także zamrozić najkrótszym spojrzeniem, jeśli uczynimy cokolwiek co Was zrani.
 
Uśmiech.
Kobiece spojrzenie połączone z uśmiechem z każdego barbarzyńskiego wojownika uczyni namiętnego kochanka. Przynajmniej tak na nas działa ten przeuroczy element mimiki twarzy. Już kiedy jesteście jeszcze małymi dziewczynkami w ten tak drobny sposób rozbrajacie wszelki gniew rodziców, a wasze psoty i przewinienia odchodzą w niepamięć.
 
Nogi.
Metry przyjemności.... Zadbane, w cierpieniu depilowane i golone - obezwładniają. Mało ktory z nas się do tego przyznaje, ale już na samą myśl o Was osnutych pianą w wannie, spod której widać wasze nogi, dostajemy dreszczy tak przyjemnych jak pierwszy wiosenny deszcz. Dla tego uwielbiamy kiedy widać Wasze nogi. A wy tak czesto ukrywacie je w spodniach... Wiem, spodnie są niesamowicie wygodne. Jednak widok łydek i kolan, które radośnie wyglądają spod brzegu spódnicy, korumpuje nasze spojrzenia. Zjadamy was wzrokiem aż do samych bioder i talji. Emanujecie wtedy czymś, czym każdy z nas nie może emanować – kobiecością. A że współcześnie mało kiedy kobiety bussinessu raczą siebie i innych takim widokiem, to się nam nie dziwcie, że odrazu zwracamy na Was uwagę.
Wogóle nogami władacie naszymi zmysłami bardziej niż Wam się to może wydawać!!! Zakładacie krótkie spódniczki i buty wysokie do kolan. A my szalejemy! I nie miejcie nam tego za złe! Natura obdarzyła was pięknem jedynym i nie powtarzalnym. I WIERZCIE, doceniamy je także, kiedy wbijacie się w dopasowane spodnie.
 
 
Włosy.
Nie ukrywam, że także włosami potraficie nas oczarować. Nasze głowy najczeście krótko ostrzyżone są jakie są, prawie łyse. Wy ze swoimi włosami dokonujecie magii. Dłuższe, krótsze, fantazyjnie upięte, zaplecione, przemalowane. Choć to barbarzyństwo, to uwielbiamy je czuć pomiedzy palcami naszych dłoni. Przegarniać je, rozczesywać. Kiedy pochylacie się nad nami, a kosmyki waszych włosów opadają nam na policzki i czoło, stajemy się bezradni. Zamykamy oczy i rozkoszujemy się tym, nawet jeśli jest to tylko ułamek minuty. Macie nad nami bezgraniczną władzę. W tak prosty sposób, lecz jakże niezwykle zmysłowy sposób.
 
Piersi...
Chyba najbardziej drazliwy temat. I najbardziej niezręczny. Może dla tego, że tak wiele się o nich mówi w tym negatywnym znaczeniu – wyłącznie erotycznym. Należy pamiętać jednak, że nasze pierwsze kontakty z kobietami zaczynają się... od nich! I to nie ma nic wspólnego z erotyką. Przecież jesteśmy wtedy dziećmi, które mie mają o tym zielonego pojęcia. Każdy brzdąc przytulony od piersi się uspokaja. Czując ciepło i bliskość, oraz bicie serca jedynej osoby z którą miał kontakt zanim z wielkim trudem swoi i waszym znalazł się na tym świecie. To uczucie bezpieczeństwa pozostaje w nas do końca życia. A że dostrzegamy z czasem ich inne walory... dziękujemy wam, że nam na to pozwalacie!!!
 
Tak trochę też jesteśmy kłamcami w tej materii. Przyznaję i biję się w klatę, za to że zwracamy uwagę na rozmiar. Taka nasza niedoskonałość. I często Was po nich oceniamy. I to niestety pobierznie.
Jednak na prawdę nie chodzi o to czy Wasze piersi rzucają się w oczy. Często bywa to bardzo nie smaczne i krępujące dla nas samych, kiedy eksponujecie je aż nadto. To prawda, lubimy ich widok. Ale jak we wszytkim, dyskretny, tajemniczy. Sote jednak tylko tych z Was, które zdecydowały się powierzyć wasze czułe i delikatne ciała naszym twardym męskim zmysłom. I nie są tym, co decyduje o naszy Was zauroczeniem.
 
Uczucie.
Urzekacie nas całymi sobą. I nie mam tu na myśli porządania, które według mnie pozbawione uczuć jest jedynie instynktem zachowania gatunku. Porządanie nie rodzi uczucia. Jednak uczucie budzi pragnienie bliskości, namiętności, i nie obawia się obnarzenia tego co w nas samych tak skrzętnie skrywamy pod pozorami twardego wojownika.
 
Jest także coś pomiędzy. Coś, od czego wszystko się zaczyna. Obdarowani przez naturę wieloma zmysłami odkrywamy Was nimi wszystkimi. Czujemy zapach waszych perfum, toniemy w kolorze waszych oczu. Wasze łabedzie szyje mącą nam w głowach. Wnikamy w wasze ramiona. A dźwięk waszego głosu przywiązuje nas do Was bardziej niż cokolwiek innego. Kiedy zobaczymy Was jeden jedyny raz i usłyszymy – wystraczy dźwięk Waszego głosu, żeby was „widzieć” takimi jaki was widzieliśmy podczas spotkania. A jeśli podczas spotkania rozmawiało nam się super....
 
Kiedy rozumiemy się doskonale – my z Marsa i Wy Boskie z Wenus, zaczyna się coś co jest najprawdzisze na świecie. Nie patrzymy na was jak na ciała. Patrzymy na Was jak na kobiety. Potrzebujemy waszej przyjaźni, potrzebujemy Waszej miłości. Nasz świat bez Was nie istnieje. Mamy na sumieniu swoje wybryki, to prawda: latamy po lesie i strzelamy do siebie kulkami z farbą, pięściami tłumaczymy sobie róznicę zdań i zalewamy się w trupa podczas relacji meczów. Kiedyś musieliśmy chodzić do lasu i polować. Coś musiało to nam zastąpić.
Was nic nie jest w stanie zastąpić. Pamiętajcie o tym, nawet, kiedy doprowadzamy was do frustracji naszymi męskimi głupotami.
 
26/02/2009
Seweryn Krzysztof Topczewski
 
 
 
 
 
 
 
 
KONIEC
 
 
 
Spis Treści:
 
1.        Żebro
2.        Do Australii
3.        Czarownice
4.        Wyprawa
5.        Władca Pierścienia
6.        Kobieta wg mężczyzny
 
 


czas....  
   
Stronę odwiedziło już 39005 odwiedzający (71121 wejścia) :)
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja