Kołysanka dla Księżniczki
 
  Strona startowa
  Co można tu znaleźć?
  Słowa Słowa Słowa - debiut Boże Narodzenie 2020
  BajDusie - tomik wydany : kwiecień 2022
  Rozmowa Świąteczna: 21 grudnia 2016
  Bezkres - 10.2020 - wywiad
  Wnet.fm - wywiady MiŚ
  Z Ewangelii do Serca
  From the Gospel to Heart
  Świadectwa z rekolekcji
  Dziękuję Duchu Święty
  Malowanie Słowem 23.01.2015
  skrobki 2004 - 2021
  skrobki 1987 - 2002
  Skrobki - opowieści
  Wąż na Jabłoni
  => Elfandry, Flinki i Olbandy
  => SAFAR
  => ZAKON
  => SUS
  => WROTA
  => Ziemia Ognia
  => WOJOWNIK
  => Mysli uczesane
  Szamanka i Olivki
  Sewe Songs Book
  Księga gości
  Kontakt
  Zagadki... dla Przedszkolaka
  Prawa Autorskie
ZAKON
 
ZAKON

 
Brama Św. Piotra.
 
Ustał stukot kopyt konia idącego po miękkim piasku. Słychać było jedynie jak nozdrzami puszcza rozgrzane marszem powietrze. Spojrzałem na bramę, która wznosiła się przed moimi oczami. Patrząc na nią czułem, że jestem w domu.
 
Pierwszy raz stałem przed nią dwadzieścia lat temu, jako siedmioletni chłopiec. Pamiętam, że wtedy padał rzęsisty majowy deszcz. Bose nogi zapadały mi się w błocie, a podarte nogawki przyklejały do kolan i ud. Łydki spływały strugami wody, bo spodnie już ich nie chroniły. Dziurawa koszula wpuszczała wiatr z każdej strony. Był ciepły i przyjemny.
Mijały godziny. Deszcz padał nieustannie. Ojciec, który mnie pozostawił przed bramą już dawno zniknął za horyzontem. W głowie krążyły mi jego ostatnie słowa „Nie przynieś mi wstydu. Ja dotrzymałem danego słowa.” Wtedy nie wiedziałem co i komu ojciec obiecał, i co mam robić, żeby go nie zawieść. Czekałem, aż ktoś mi otworzy.
Wiele razy z ukrycia widziałem, jak ojciec stał pod tą bramą. Stał cały dzień, aż postać w kapturze wpuszczała go do środka. Kiedy wychodził z powrotem było już ciemno. Nigdy mnie nie zabrał ze sobą do środka. Czemu zatem mnie tu zostawił?
Brama była ogromna. Musiałem podnosić głowę mocno w górę, żeby spoglądać na wznoszący się nad nią stojący na kamiennym łuku posąg Świętego Piotra. Patrzył dobrotliwie trzymając w dłoni klucze do Bram Nieba. Na ciężkich, stalowych drzwiach rozgrywały się tysiące scen opowiadających całe jego życie. Misternie wykute ręką jakiegoś kowala przed niespełna dwustu laty. Wpatrywałem się w opisaną na nich opowieść. Przyglądałem się kroplom wody ściekających po ich nierównościach, wypłukując pył, który się na nich uzbierał naniesiony przez wiatr. Kiedy zapadał zmrok, słyszałem już uderzenie pojedynczych kropel, które trafiały w zakamarki wykutych obrazów. Szum deszczu jakby stał się dla mnie niezauważalny.
Aż brama drgnęła... Zgrzyt zawiasów przekrzykiwał szum deszczu, który nagle z powrotem dotarł do moich zmysłów. „Wejdź chłopcze” powiedział do mnie poważnie jakiś głos. Nie widziałem kto do mnie mówi. Było już tak ciemno, że z trudem dostrzegałem drzwi. Widziałem tylko płomyk kaganka, który pobłyskiwał w oczekiwaniu na mnie. Ruszyłem w jego stronę....
 
Koń zaczął przestępować z nogi na nogę. Jego zaniepokojenie przerwało moje rozmyślania. Słychać było, że ktoś zbliża się do bramy. Spojrzałem w jej stronę. Jej drzwi były mniej wyraźnie niż przed laty. Czerwone smugi wskazywały na to, że czas mocno się za nie wziął i pokaleczył sztyletami rdzy znajdujące się na nich obrazy. Ale Święty Piotr nadal górował nad wszystkim. Nawet ja na koniu byłem przy nim malutki. Nie miałem szans, żeby choć dotknąć od spodu łuku na którym stał. Może jedynie w górę podniesioną włócznią, i to też nie na pewno...
 
 
Brat Albert.
 
Musisz zsiąść z konia. - Usłyszałem, kiedy brama otworzyła się przede mną. Mnich ubrany ciemnogranatowy habit przewiązany zielonym sznurkiem patrzył na mnie skryty w czeluściach głębokiego kaptura. – Broń też musisz tu pozostawić. – wskazał mi wgłębienie przy filarze bramy. Mój miecz, włócznia, oraz łuk powędrowały tam jednocześnie. Obok wgłębienia było miejsce do przywiązania koni. Dalej musiałem iść pieszo.
Od bramy prowadził szpaler wiekowych dębów. Ich liście spadały nam na głowy trącane wieczornym wiatrem. Ścieżka pomiędzy dębami była tak wąska, że korony rosnących po jej obu stronach drzew stykały się ze sobą i przenikały na wzajem. Była śliska, wyłożona kamieniami. Musiałem iść z tyłu za mnichem. Przemykałem po nich cicho szeleszcząc skórzanymi podeszwami. Mnich podążał po nich bezszelestnie. Zupełnie, jakby nie dotykał ścieżki stopami.
 
Kiedy dotarliśmy do budynku zakonu mnich wskazał mi salę tuż za wejściem. Była to sala stołowa. Mnisi właśnie rozlali się po niej, niczym wiadro wody po bruku. Każdy z nich zmęczony dniem pracy zasiadał na niewygodnej drewnianej ławie nie robiąc przy tym odrobiny rumoru. Płomienie świec wiszących na ścianach połyskiwały w ich oczach. Też miałem ochotę jak oni rozsiąść się i poczekać na strawę, na kromkę chleba, misę zupy i kubek wody. Mnich mnie jednak dyskretnie pociągnął za rękaw i wyprowadził z komnaty. Poszedłem za nim. Prowadził mnie ciemnym, krętym korytarzem. Tylko blask jego kaganka rozświetlał nam drogę. Po chwili ruszyliśmy schodami w górę, a tuż za schodami skręciliśmy w prawo. Mnich się zatrzymał. Stał przez chwilę, po czym odwrócił się i poszedł. Jego kaganek, jedyne światło na pustym korytarzu znikało na schodach niczym zachodzące słońce, aż znikło całkiem.
Złapałem za klamkę od drzwi, przed którymi stałem w ciemnościach. Była zimna lecz nie przeraził mnie jej chłód. Znałem dobrze to uczucie. Nacisnąłem ją więc stanowczo i uchyliłem drzwi. W środku panował półmrok. Na samym końcu niewielkiego pokoju stało łóżko ustawione wezgłowiem przy ścianie. Po prawej stronie niewielki stół i taboret, lewej wiekowy regał z manuskryptami. Przy stole ani przy regale nikogo nie było. Ruszyłem więc pewnym krokiem w stronę łóżka. Wystarczyły trzy kroki, żebym zaczął widzieć leżącego w nim człowieka. Po chwili wyraźnie widziałem jego twarz. Była zmęczona wiekiem. Pomarszczona i wychudzona. Blada i sina. I bardzo znajoma.
- To ty Dawidzie? – zabrzmiał szeptem głos wydobywający się spoza niemal nieruchomych ust.
- Tak. – odpowiedziałem, niemalże takim samym szeptem.
- Wróciłeś... – wyszeptał głos. Powieki na oczach lekko mu zadrżały, jakby szczęśliwe – Wróciłeś.... – Słychać było, że mówienie sprawia mu trudność.
- Wróciłem. – odpowiedziałem klękając przy jego łóżku. Delikatnie położyłem prawą dłoń na jego prawej dłoni. Jego dłoń drgnęła, jakby chciała odwzajemnić dotknięcie. Łzy same cisnęły mi się do oczu. Kiedy go widziałem ostatni raz tryskał zdrowiem i energią, mimo szlachetnego wieku, jaki już wtedy los dał mu nosić. Ale to było dziesięć lat temu. Dla mnie młodego to drobiazg. Ale dla niego to bardzo wiele czasu....
 
 
Pierwszy posiłek.
 
Siedziałem zamyślony przy jego łóżku. Spał z uśmiechem na twarzy. Oddychał ciężko, ale głęboko i miarowo.
Skrzypnęły drzwi. Do pokoju wszedł mnich i postawił na stole tacę z posiłkiem. Od razu rozpoznałem w półmroku dwie kromki chleba, miskę parującej zupy i kubek wody. Charakterystyczny dźwięk stawiania na stole zabrzmiał głucho po ścianach. Brzmiał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy usłyszałem go pierwszy raz...
 
- Długo tu stałeś? – spytał mnich i położył rękę na mojej głowie. – Bardzo zmokłeś, prawda? Ale czekałeś. To się nazywa cierpliwość. Bardzo mądra cecha.
Nic nie odpowiedziałem. Szedłem powoli coraz bardziej oddalając się od bramy i podążając w coraz bardziej nieznany mi świat. Cały się trzęsłem. Trochę z zimna, trochę ze zmęczenia, a trochę ze strachu. Czułem ciepło bijące z jego ręki, jak rozbiega się po moich włosach, zbiega do uszu, do szyi, do ramion. Czułem jak biegnie coraz niżej, aż do czubków ślizgających się po kamieniach palców w stopach.
- Nie bój się. – zabrzmiał głos mnicha. – Ja jestem brat Albert. Będę się tobą opiekował. A ty jak masz na imię? – spytał dobrotliwym, lecz z tonu surowym głosem.
- Dawid – odparłem
- Witaj Dawidzie. – po głosie słyszałem, że się uśmiechnął. Poczochrał minie lekko i zabrał rękę. – Będzie Ci u nas dobrze. Zobaczysz. – potem zamilkł. Szliśmy jeszcze przez chwilę prowadzeni płomieniem kaganka.
Cztery kamienne schodki wprowadziły nas do budynku. Mnich zaprowadził mnie do sali tuż za wejściem, a sam zniknął. Usiadłem okrakiem na ławie przy pierwszym stole z brzegu.
Sala była duża i chłodna. Cztery rzędy drewnianych stołów i ław ciągnęły się niemal w nieskończoność. Na ścianach wisiały skromne świeczniki, każdy na jedną świeczkę. Na każdej ścianie było ich dziesięć. Filary wspierające sufit po środku sali nie miały świeczników. Rzucały tylko swój cień pulsujący w rytmie migotania świeczek.
Czułem się trochę dziwnie. Nie bałem się już. Myślałem nad tym, co to za obietnica, o której wspominał mi ojciec. Komu ją złożył? Czy temu mnichowi, który mnie tu przyprowadził? A może komuś innemu?
Zmęczenie i rozmyślania sprawiły, że oczy zaczęły mi się zamykać w poszukiwaniu snu. Starałem się je trzymać otwarte za wszelką cenę. Podpierałem głowę obiema rękoma zapartymi łokciami w ławę na której siedziałem.
- Już jestem. – powiedział ciepło mnich i pogłaskał mnie po głowie. – zaraz się położysz, tylko zjedz coś, żebyś miał rano siłę.
Poderwałem się z ławy. Było mi strasznie wstyd, że zasnąłem. Kiedy otworzyłem oczy przez chwilę przyzwyczajały się do półmroku panującego w pomieszczeniu. Po chwili dostrzegłem stojącą na stole tacę. Szybko usiadłem z nogami po jednej stronie ławy i wyciągnąłem dłonie w stronę tacy. Mnich podniósł ją i postawił bliżej mnie, tak żebym mógł sięgnąć do stojącej na niej misce z gorącą zupą. Sięgnąłem po drewnianą łyżkę i łapczywie zanurzyłem ją w mętnej zawiesinie. Spojrzałem na mnicha – przyglądał mi się uważnie. Milczał. Pochylił się tylko i podał mi kawałek chleba leżący za miska. Wziąłem go w drugą rękę i od razu ugryzłem. Smakował wspaniale. To był mój pierwszy posiłek od trzech dni...
 
 
Uczeń i Mistrz.
 
- Zjadłeś coś? – zabrzmiał ledwo słyszalny głos.
- Nie Albercie. – odparłem.
- Brat Michał nic ci nie przyniósł? – słychać było zdziwienie w jego głosie.
- Taca jest na stole. – odparłem, żeby go uspokoić. – Czekałem na Ciebie. Może ty coś zjesz? – spytałem i wstałem, żeby pójść po tacę. Słyszałem jak na poduszce z trudem odwraca za mną głowę, żeby mnie widzieć. – Kiedyś ty mi przyniosłeś posiłek. Teraz na mnie kolej. – uśmiechnąłem się do niego siadając przy nim ponownie.
- Może łyk zupy... – wyszeptał – Ale pewnie już zimna.... – dodał.
- Jeszcze ciepła. Przed chwilą przyniesiona. – odparłem i zanurzyłem w misce drewnianą łyżkę. Kiedy się napełniła, odlałem z niej trochę i otarłem łyżkę o brzeg miski, żeby nic z niej nie kapnęło. Albert otworzył usta, a ja bardzo powoli zawartość łyżki wlałem mu na język tak, żeby się nie zakrztusił. Przełykał powoli, jeszcze wolniej niż ja nalewałem. Podniosłem więc łyżkę i odczekałem chwilę aż będzie miał puste usta.
Milczeliśmy obaj. Ja skupiony na podawaniu kolejnych łyżek zupy, Albert zajęty ciężką sztuką przełykania. Zastanawiałem się ile to już lat nosił na swoim grzbiecie. Ile kręgów widać mu przez skórę na plecach i jak bardzo jego żebra trzymają się z przyzwyczajenia, bo ze starości to by się pewnie dawno rozpadły. Oddychał tak ciężko, że można było pomyśleć, że jego zmęczone płuca nie mają już siły podnosić ich w górę. Jego oczy zamknęły się z powrotem, zanim zjadł całą zupę.
- Dawidzie? – zabrzmiało zapytanie przy drzwiach. Spojrzałem w ich stronę.
- Brat Michał? – spytałem odszukując w pamięci dźwięk usłyszanego głosu. Odpowiedziało mi twierdzące milczenie. Wstałem wiec i ruszyłem w kierunku drzwi i wyszedłem za zewnątrz. Brat Michał czekał na mnie na zewnątrz.
- Śpi? – spytał zatroskany.
- Śpi. – odparłem. – Zjadł trochę zupy.
- Czekał na ciebie. – szepnął mnich, kiedy schodziliśmy po schodach. – Od dnia, kiedy opuściłeś Zakon.
- Od dawna choruje? – spytałem
- Sercem czy ciałem? – spytał mnich.
- Sercem. – Odpowiedziałem zaskoczony pytaniem mnicha. - Co się stało? – spytałem zaniepokojony. Mnich nic nie odpowiedział. Zrozumiałem, że Albert chce mi sam o czymś powiedzieć. Tylko o czym. Co mogło się takiego wydarzyć w tym wspaniałym miejscu, żeby jego serce zostało złamane... Przecież przez wszystkie spędzone tu przeze mnie lata był moim ideałem jako człowiek. Nigdy się nie złościł, nie unosił głosem. Był jak nikt wyrozumiały. Jego mądrość otwierała mi drzwi do wiedzy. Był moim Mistrzem.
- Byłeś jego ulubionym uczniem... – szepnął mnich. – Choć nigdy Ci pewnie tego nie powiedział.
- Nigdy... – szepnąłem cicho.
- Zostaniesz z nim do końca...? – zapytał niepewnym głosem.
- Zostanę. – uśmiechnąłem się do niego. Albert przecież wychował mnie najlepiej jak potrafił. Jestem mu za to wdzięczny, a nigdy mu jednak za to nie podziękowałem...
 
 
 
Od kuchni...
 
Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Wpatrywałem się w spokojny sen mojego mistrza. Świece nad łóżkiem wypaliły się powoli i zapadła ciemność. Cisza wydawała się wtedy jeszcze większa. Zamknąłem oczy, żeby bardziej wytężyć słuch. Wsłuchiwałem się w jego oddech. Tak dotrwałem wschodu słońca.
Był piękny, jak zawsze. Pomarańczowa tarcza powoli wspinała się na niebo budząc mieszkańców okolicznych wiosek. Dziś była nawet szybsza od kogutów, które musiały przysnąć w kurnikach. Ten widok przypomniał mi, że swój pierwszy wschód słońca tutaj przegapiłem...
 
- Obudź się chłopcze. – ktoś szarpał mnie za ramię. – Już słońce niebo otworzyło, czas żebyś i ty oczy otworzył.
- Jeszcze chwilę Ojcze. – poprosiłem zaspany. – Zaraz pójdę wydoić krowę.
- Dziś nie będziesz doił krowy. – dodał ten sam głos. – będziesz pomagał w kuchni.
Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nie jestem w domu. Zerwałem się na równe nogi przecierając zaspane oczy – Nie zawiodę cię... Ojcze... – szepnąłem cicho. Mnich podał mi czyste spodnie i koszulę, uszyte z takiego samego materiału, jak jego habit. Pasowały na mnie niemal idealnie. Nogawki były trochę za długie, ale je podwinąłem i już było dobrze. Szybko wsunąłem stopy w drewniane sandały i zawiązałem rzemyki na kostkach. Mnich kiwnął na mnie palcem żebym za nim poszedł.
- Bracie Albercie? – zaczepiłem go nieśmiało.
- Tak Dawidzie. – odparł nie zatrzymując się.
- Dlaczego tu jestem? – spytałem podążając za nim.
- Dla swojego dobra. – odparł bez namysłu. – Wiele się tutaj nauczysz.
Jeszcze kilka razy pytałem „dlaczego”. Nie odpowiadał jednak. Prowadził mnie długim ciemnym korytarzem. Minęliśmy salę, w której wczoraj jadłem zupę i szliśmy dalej. Korytarz skręcał w lewo, a my z nim.
- Tu od dziś jest twoje miejsce. – powiedział mnich. – Czeka cię tu wiele pracy. Obserwuj wszystko dokładnie. Codziennie przyjdę spytać, czego nowego się nauczyłeś.– kiedy skończył mówić spojrzał na mnie i wpatrywał się przez chwilę. Widziałem jego lśniące oczy i dyskretny uśmiech, który próbował przede mną ukryć, żeby nadać surowości tego co mi powiedział. Nagle wstał. I wyszedł.
- Umiesz myć naczynia? – spytał mnie nagle mnich stojący z tyłu.
- Umiem. – odparłem bez namysłu.
- To dobrze, choć. – i zaprowadził mnie do miejsca, w którym stały cztery ogromne balie pełne talerzy. – Musisz się uporać w pół godziny, bo potem będzie trzeba zacząć szykować obiad. Brat Tomasz się rozchorował, i teraz musimy sobie poradzić sami. Jak masz na imię? – spytał na końcu
- Dawid – odparłem
- Ja jestem brat Michał. – odpowiedział wchodząc do komórki na końcu kuchni. – Trochę czasu spędzimy tu razem. – dodał wracając z workiem rzepy. Potem zniknął z nimi w innej części kuchni. Zostałem sam ze górą talerzy.
Mycie polegało na przetarciu talerzy w tacy z piaskiem. Talerz należało wbić pionowo a piasek i obrócić go kilka razy. Z trudem wbijałem obiema rękami jeden talerz i z trudem obracałem go chociaż raz. A czas mijał nieubłaganie. Kiedy brat Michał do mnie podszedł oznajmiając, że teraz musze mu pomóc z czym innym, miałem gotowych dopiero trzydzieści talerzy. Trzydzieści z dwustu, jak się okazało.
Brat Michał spojrzał na mnie z rozbawioną aczkolwiek trochę zdenerwowaną miną. Kucnął przy mnie, złapał dwa talerze, i energicznie wbił je w piasek obracając od razu o pół obrotu. Ponownie złapał talerze przy piasku i obrócił o kolejne pół obrotu do siebie. Wyciągnął talerze i odłożył na bok. Patrzyłem na niego z podziwem.
Obiad tego dnia był dopiero na kolację. Talerze po nim czyściłem do późna w nocy.
Przez kolejne tygodnie zakradałem się do kuchni gdy wszyscy już spali i ćwiczyłem. Wyjmowałem talerze z szafki i wciskałem w tacę z piaskiem. Prawie udało mi się to dochować w tajemnicy. Niestety brat Michał nakrył mnie po dwóch tygodniach. Pamiętam jego minę, kiedy zobaczył mnie w kuchni po ciemku walczącego z talerzami. Kucnął przy mnie i złapał za dłonie na talerzach i ułożył je tak, żeby było mi najłatwiej obracać talerze. Poddałem się jego ruchom. Razem braliśmy talerze i razem zanurzaliśmy je w piasku.
Tak minął cały miesiąc. Już sam potrafiłem poradzić sobie z talerzami w godzinę. Brat Michał przyglądał mi się uważnie, czasami podawał tempo pukając łyżką w piasek, żebym potrafił zachować rytm. Bardzo mi to ułatwiało zadanie.
Pewnej nocy, kiedy zdążyłem umyć wszystkie talerze w pół godziny, w kuchni zjawił się brat Albert. Przeraziłem się. On jednak podszedł do mnie i pogłaskał po głowie.
- Jesteś bardzo pracowity. – powiedział. – To dobrze. – pogłaskał mnie jeszcze raz. – Ale do nauki jest dzień. Noc jest Ci potrzebna, żebyś odzyskał siły do kolejnego dnia pełnego wytężonej pracy. W nocy tylko myszy harcują. – uśmiechnął się i poszedł.
Doskonale wiedział o każdej mojej nocy spędzonej w kuchni. Nigdy się nie wydał że o tym wie. Rozmawiał ze mną każdego wieczora i nigdy o tym nie wspomniał.
Czas mijał. Uczyłem się obierać rzepę, jak najcieniej się da. Początkowo skrajałem pół rzepy. W domu nigdy jej nie obieraliśmy. Kroiłem chleb, tak, żeby trzy bochenki starczyły dla wszystkich. Jeśli dla kogoś zabrakło to ja zostawałem bez posiłku.
Ustawiałem talerze na stole. Musiały być ustawione idealnie w równych rządkach. Każda z tych prac miała jeden cel. Uczyć mnie cierpliwości, dokładności, staranności i posłuszeństwa.
Brat Albert opowiadał mi mnóstwo ciekawych historii opisanych w Biblii. Po każdym dniu znajdował odpowiedni jej fragment przekazujący mądrość, której dany dzień miał mnie nauczyć.
 
- Od tamtej pory żartobliwie wołaliście na mnie Mysz. – szepnąłem kiedy zobaczyłem, że mój mistrz otwiera oczy. Rozbawiło go to bardzo. Słyszałem jak się lekko zakrztusił próbując się roześmiać.
- Z myszy zrobiliśmy sokoła. – wyszeptał. – Znającego siłę swoich skrzydeł. – dodał. – Szkoda że nie mogłeś z nami zostać Dawidzie...
 
 
Boże dary ziemi.
 
Po dwóch latach spędzonych w kuchni brat Albert postanowił mi przydzielić nowe zadania.
- Tu już się nic więcej nie nauczysz. – powiedział bardzo poważnym głosem. – Brat Michał przekazał mi, że pokazał Ci już wszystko, co jest potrzebne, aby właściwie prowadzić kuchnię. Umiesz tyle co on. Czas zatem na nową drogę.
Nie dał mi się nawet pożegnać z bratem Michałem. Od razu musiałem pójść za nim.
Milcząc całą drogę zaprowadził mnie na tył budynku. Moim oczom ukazał się przepiękny park. Stare topole dęby i buki, przedzielone licznymi alejkami czarowały swoim pięknem za którym znajdowały się rozległe pola i winnice.
- Wiesz już jak dbać o to, żeby każdy z kim dzielisz los dostał należny kawałek strawy. – powiedział brat Albert – Teraz poznasz trud, jaki trzeba włożyć, żeby było z czego tą strawę uszykować.
Znałem już ten trud z domu. Zawsze doiłem krowę. Ojciec wypiekał chleb z ziarna które sam mielił. Wiedziałem jak się kopie rzepę. Wiedziałem, że to bardzo ciężka praca. Nie wiedziałem jednak, że aż tak ciężka.
Zupełnie inaczej pracowało się dla nas dwóch, a zupełnie inaczej dla dwustu. Na polu zrozumiałem, że każda opuszczona rzepa będzie zmarnowana. Pole było tak duże, że aby zebrać na czas całą rzepę nie było możliwości by wrócić do miejsca, w którym się już wcześniej ją zbierało. Każda zostawiona rzepa może spowodować, że jej nie wystarczy do końca zimy. Nasze małe pole przeczesywaliśmy z Ojcem po trzy razy. Tu nie było na to czasu.
Obok rzepy były pola z marchewką, kapustą i ogórkami. Mnisi pielili je, podlewali i zbierali. Na każdym z tych pól spędzałem tydzień i szedłem na następne krążąc pomiędzy nimi przez kolejne dwa lata.
Początkowo nie nadążałem za mnichami. Jednak bardzo szybko podpatrywałem ich sposób pracy i przyswajałem go sobie. Na zimę wracałem do kuchni, żeby pomagać bratu Michałowi. Bardzo mnie to cieszyło.
Brat Albert wołał mnie do siebie każdego wieczora. Teraz uczył mnie czytać. Powiedział, że pisanie samo przyjdzie, kiedy dobrze zapamiętam litery z ksiąg. Sam znał dwa języki oprócz ojczystego: francuski i łacinę. Większość ksiąg była po łacinie. Z nich dowiedziałem się wiele o tym, jak należy pielęgnować to wszystko co powierzamy ziemi, aby przyniosła liczne plony. Brat Albert czytał mi je i tłumaczył na bieżąco każde zawarte w nich zdanie.
W księgozbiorze zakonu były wspaniałe zielniki, zbierane przez innych mnichów przez całe ich życie. Księgi, w których były opisane wszystkie rośliny, jakie znajdowały się na polach i w ogrodzie. Każdej z nich poświęcaliśmy tyle czasu, jakby to miała być jedyna księga jaką mam przeczytać w swoim życiu.
W niedzielne popołudnia, przez całe lato, zabierał mnie na długie wędrówki po parku i polach odpytując o to wszystko co dostrzegają moje oczy. I nie chodziło mu tylko o to co dowiedziałem się z ksiąg i jego opowieści. Uczył mnie dostrzegać zmiany, które zachodzą z dnia na dzień. Uczył mnie jak rozpoznać, że rośliny są chore i jak im pomóc. Z roślin przenosił to na zwierzęta, a ze zwierząt na ludzi. Powtarzał, że wszystko co nas otacza i się zdarza co dnia jest dziełem stwórcy. Wszystko co ziemia nam daje, jest jego dziełem – Powtarzał mi każdego dnia. - Za każdy z tych darów trzeba umieć być i być wdzięcznym....
 
 
Umysł i ciało.
 
- Dawidzie?- zabrzmiał pytający głos Alberta. – Jesteś tu?
- Tak Albercie. – odparłem i przysiadając się do niego.
- To dobrze.. – odparł uspokojonym głosem i zasnął z powrotem. Odczekałem chwilę i wstałem. Postanowiłem zejść na dół i porozmawiać z bratem Michałem.
Spotkałem go jak wchodził do kuchni.
- Może ci pomogę? – spytałem, żeby zacząć jakoś rozmowę.
- A pamiętasz jak to się robi? – uśmiechnął się i wskazał balie z talerzami.
- Trochę pewnie tak. – odparłem podwijając rękawy. Chwyciłem dwa talerze i energicznie wcisnąłem je w piasek. Wydawało mi się, że stawiają dużo mniejszy opór niż dawniej.
- Nie wyszedłeś z wprawy. – roześmiał się mnich.
- Takiej szkoły się nie zapomina. – odparłem odstawiając kolejne umyte talerze. – Na co choruje Albert?
- Ma paraliż. – odparł brat Michał. – Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Od pół roku jest przykuty do łóżka. A teraz jeszcze płuca zaczynają mu niedomagać.
- Bardzo to pewnie przeżywa.
- Owszem. – przytaknął mnich. – Przez miesiąc nie odzywał się do nikogo.
- Nie może się pogodzić z tym, że jest od kogoś zależny. – pomyślałem na głos.
- Właśnie. – mnich kiwnął głową. – Jego umysł nie może się przyzwyczaić do uwięzienia w jednym miejscu. Zawsze uwielbiał doglądać wszystkiego samemu. Teraz musiał się zdać na kogoś.
- Na Ciebie Michale? – zapytałem bardziej dla upewnienie się.
- Tak. – odparł – Z nikim innym nie chce rozmawiać. Ty jesteś drugą osobą, jaką chce widzieć. Nikomu innemu nie daje do siebie wchodzić.
- Ja też mogłem rozmawiać tylko z wami dwoma. – kontynuowałem rozmowę dalej - Oprócz brata Alberta byłeś jedyny mnichem, z który mogłem rozmawiać. Inni mnisi nigdy się nie odzywali.
- Taka zasada panuje w tym zakonie. – odparł brat Michał – Mnisi nie rozmawiają ze sobą i z nikim innym. Ja też z nikim innym nie rozmawiałem, tylko z wami dwoma.
- Bardzo to tajemnicze. – powiedziałem kończąc mycie talerzy.
- Ten zakon w swoich murach kryje wiele tajemnic. – odparł mnich. – Potrafią zadziwić każdego.
 I pewnie miał rację. Na pewno którąś z tych tajemnic chciał mi wyjawić Albert. Po raz kolejny wystawiał mnie na próbę cierpliwości. Tym razem jednak nie po to, żeby mnie czegoś nauczyć. Czułem, że coś bardzo chce mi powiedzieć, ale nie ma na to siły. Pozostawało mi tylko czekać chwili, kiedy ciało mu na to pozwoli...
 
 
 
Liście jak ludzie.
 
Postanowiłem się przejść. Poczuć pod stopami ścieżki, którymi kiedyś spacerowałem razem z Albertem.
0d pierwszych kroków pośród drzew czułem, że to miejsce nic a nic się nie zmieniło. Drzewa urosły, zmężniały, zupełnie jak ja. Jesienne słońce przedzierało się przez ich konary i biegało po trawie. Wskakiwało na ich pnie, wbiegało na ścieżki. Rozbiegało się po liściach, których tak wiele szeleściło pod moimi stopami...
 
- Co to jest Dawidzie? – spytał mnie brat Albert wskazując liście.
- Liście – odparłem bez namysłu. – Wiatr je postrącał z drzew.
- To prawda. – powiedział Albert. – One są u kresu swojej drogi.
- Teraz trzeba je spalić. – zawołałem.
- To prawda. – powiedział Albert. – Lecz zanim je spalimy, przyjrzyj im się uważnie Co dokładnie widzisz?
- Liście. – odparłem.
- Jakie? – zapytał Albert.
- Stare mistrzu. – odpowiedziałem pospiesznie.
- A latem jakie były? – zapytał mnich.
- Młode i zielone. – odpowiedziałem szurając w nich nogami. Albert pokiwał głową z zadowoleniem.
- Tak samo jest z ludźmi. – zaczął swoją opowieść. – Na początku swojej drogi, młodzi, piękni, niedoświadczeni. Rosną i uczą się świata. Liście poznają dar słońca i dar deszczu. Ludzie tak samo. Kiedy braknie słońca i deszczu szybko więdną. Kiedy mają go pod dostatkiem żyją długo aż do jesieni.
- Czy jesień to starość? – zapytałem mnicha
- Tak Dawidzie. Kiedyś i ciebie i mnie ona znajdzie. I jak liście strąci z drzewa życia, kiedy nasz czas dany nam przez Boga przeminie. Jeśli dobrze go wykorzystamy, to Bóg nas zabierze do siebie w nagrodę. Jeśli nie zasłużymy na ten dar; zgnijemy niczym liście pozostawione na zimę pod drzewem.
- Ty się nigdy nie zestarzejesz Albercie. – wykrzyknąłem na całe gardło. Zawsze będziesz zielonym liściem!
 
Zawsze... Jak bardzo się wtedy pomyliłem. Jak wiele w świecie zmienia się, kiedy przestaje na niego patrzeć oczami dziecka, a zaczyna oczami dorosłego człowieka. Może Albert chciał mi powiedzieć coś, czego jako dziecko nie potrafiłbym zrozumieć? Może wtedy nie mógł mi tego powiedzieć? Do dziś przecież nie znałem odpowiedzi na pytanie dlaczego ojciec oddał mnie do zakonu. I dla czego Albert nagle zdecydował, że muszę go opuścić...
 
 
Na końcu drogi.
 
Każdą wolną chwilę wykorzystywałem do wędrowania po całym terenie który zamykał pierścień klasztornego muru. Niejednokrotnie denerwowałem tym Alberta, bo spóźniałem się na wieczorne z nim spotkania. W kieszeni nosiłem kawałek płótna i spalonego drewna. Na płótnie dorysowywałem każde nowe miejsce, jakie udało mi się znaleźć. Oczywiście, o każdej swojej wyprawie szczegółowo opowiadałem swojemu mistrzowi, żeby choć trochę wynagrodzić mu jego cierpliwość i przeprosić za spóźnienie. Przeprosiny na niewiele się zdawały. Za każdym razem dostawałem karę w postaci trzykrotnego umycia podłogi w jadalni. Na kolanach ze szmatą w ręku wykonywałem każdą zadaną mi karę, a następnego dnia i tak się spóźniałem.
Na mojej mapie była już brama świętego Piotra, ścieżka z dębami do klasztoru, park z oznaczonymi wszystkimi drzewami i ścieżkami, oraz pola. Była także sadzawka po prawej stronie za polami. Został mi tylko jeden pusty fragment na mapie. Za polami w lewo.
Poszedłem tam pewnego dnia. Ścieżka stawała się coraz cieńsza, coraz bardziej porośnięta pokrzywami. Nawet pola się skończyły. Ich miejsce zajęła zarośnięta wysoką trawą i ostami łąka. Pokrzywy na ścieżce przydeptywałem sandałami tak, żeby mnie nie poparzyły. Aż doszedłem do drewnianego płotu.
Bardzo zdziwiło mnie to znalezisko. Za płotem było kilka zagonów z różnymi warzywami, studnia, i cztery małe drewniane domki. Pomiędzy domkami kręciło się kilka osób, które wyglądały dokładnie jak mnisi z klasztoru. Kucnąłem tak, żeby nie mogły mnie dostrzec. Przyglądałem im się dłuższą chwilę. Chyba mnie nie widziały, bo zajęte swoimi sprawami nie spoglądały nawet w stronę, w której ja się znajdowałem.
Postanowiłem, że o tym co zobaczyłem nie powiem nic Albertowi. Sam mi nigdy nie wspominał o tym miejscu, więc wydało mi się pewne, że nie spodziewał się, że je znajdę. Na spotkanie z nim wróciłem niemal punktualnie. Stwierdziłem, że dzisiaj nie robiłem nic ciekawego.
Przez kolejne dni chodziłem pod tamten płot. Kucałem i przyglądałem się wszystkiemu co się tam dzieje. Widziałem, jak mnisi tam skryci wyciągają wodę ze studni, jak pielą swoje uprawy, zbierają plony. Po jakimś czasie zorientowałem się, że mimo habitów to nie są mnisi. Tam były kobiety i byli mężczyźni. Żyli w jakimś zupełnie zamkniętym świecie gdzieś na końcu drogi. Wpatrywałem się w nich uważnie. Przestałem być czujny.
- Jak masz na imię? – usłyszałem kiedyś nad głową. Nic nie odpowiedziałem. Przerażony uciekłem.
Wróciłem tam jednak następnego dnia. Jak zawsze kucnąłem przy płocie. Nie musiałem długo czekać. Tajemniczy głos zabrzmiał nade mną.
- Dawid – odparłem nie mając pewności, czy dobrze robię.
- Miło mi cię poznać Dawidzie. – zabrzmiał głos. Podniosłem głowę żeby spojrzeć kto mnie wypatrzył. – Nie patrz na mnie. – powiedział błagalnie głos i odwrócił się w druga stronę. – Wiedziałam, że kiedyś przyjdziesz. Czy już będziesz przychodzić tu zawsze?
 
 
Musisz odejść Dawidzie.
 
Przychodziłem codziennie. Siadałem przy płocie, a po chwili zjawiała się właścicielka tajemniczego głosu. Rozmawialiśmy o wszystkim. Ja opowiadałem o tym co się działo w zakonie, a głos opowiadała mi o tym co się u nich dzieje. Nigdy mi nie powiedziała jak ma na imię, i dlaczego są sami zamknięci tu na końcu drogi. Nie pytałem też o to. Wsłuchiwaliśmy się w śpiew ptaków, wpatrywaliśmy się w chmury płynące po niebie. Wymyślaliśmy do czego są podobne, co nam przypominają swoim kształtem.
Zimą odwiedzałem głos bardzo rzadko. Ciężko było mi dotrzeć i wrócić na czas. A i brat Michał potrzebował mojej pomocy w kuchni. Bardzo brakowało mi tego siedzenia pod płotem i rozmawiania. Za to wiosną mieliśmy mnóstwo spraw do omówienia, które się nazbierały przez ten czas.
Na spotkania z Albertem zacząłem wracać bardzo punktualnie. Opowiadałem mu o tym o czym rozmawiałem z głosem, ale tak, jakbym to ja sam przez cały swój wolny czas siedział nad stawem lub na polu i rozmyślał. Albert odpowiadał mi na wszystkie pytania, które zadawała mi głos, a ja na drugi dzień zanosiłem jej odpowiedzi mistrza.
Nie zapominałem także o pracach, do których przydzielał mnie Albert. Wykonywałem je bardzo sumiennie. Sprawiały mi one wielką radość lecz nigdy nie przedkładałem ich nad spotkania z głosem. Dobrze wiedziałem jak wiele zawdzięczam Albertowi. Nie chciałem go zawieść ani rozczarować.
Kolejnej wiosny wszystko się wydało. Mijały właśnie cztery lata jak odwiedzałem głos. W pośpiechu wracałem na spotkanie z Albertem. Zdążyłem tylko przed nim stanąć. Popatrzył na mnie uważnie. Jego twarz pokrył wyraz rozczarowania. Nigdy przez dziesięć lat spędzonych w zakonie nie widziałem go tak zbulwersowanego.
- Musisz odejść Dawidzie. – powiedział zdejmując źdźbło trawy z moich pleców. Zacisnął je gniewnie w dłoni i odwrócił się bez słowa. Ta trawa rosła tylko w tamtej części pól.
Czemu ja nie zauważyłem tego źdźbła wcześniej? Zastanawiałem się idąc samotnie w stronę bramy. Rozgniewałem mistrza. Zrobiłem coś, czego zapewne nigdy mi nie wybaczy. Okłamałem go. Okłamywałem go tyle czasu. Uczył mnie szczerości i otwartości. Uczył mnie prawdy. Zawiodłem jego zaufanie...
 
- Zawiodłem... szepnąłem patrząc na śpiącego Alberta. Przez dziesięć lat tułałem się po całej Europie. Moja ręka tak przywykła do miecza, jakby zawsze go miała nosić. Byłem giermkiem wielu znamienitych rycerzy, potem ich uczniem. Teraz sam jestem rycerzem. To dzięki temu, czego nauczył mnie Albert. Muszę mu to powiedzieć, jak tylko się obudzi. Póki mam szansę....
 
 
Źdźbło.
 
Albert był coraz słabszy. Z dnia na dzień ucichł. Próbował poruszać ustami, lecz głosu nie potrafił już z siebie wydobyć. Coraz więcej spał. Słyszalny oddech był jedyną wskazówką, że jeszcze jest z nami.
Całą noc trzymałem go za rękę. Jego zmęczona pracą ręka była szorstka i twarda. Kiedyś była mniej szorstka.
Patrzyłem na zmarszczki, które głębokimi porami przecinały jego policzki. Przyglądałem się drżącym powiekom szykującym się na spotkanie ze stwórcą.
- Co chciałeś mi powiedzieć Albercie? – pytałem w myślach. – Co to za sekret... – zastanawiałem się półgłosem. Albert spał. Miałem wrażenie, że już jest daleko stąd.
Nie wiedziałem co ma ze sobą zrobić. Wyczekiwanie chwili, w której otworzy oczy było wypełnione ogromnym napięciem. Cierpliwości – powtarzałem sobie przypominając sobie majowy deszcz i długie godziny spędzone przed bramą. Żeby się czymś zająć wstałem i ruszyłem w stronę biblioteczki. Wystarczyły trzy kroki, żebym się przed nią znalazł.
Wodziłem wzrokiem po oprawionych w grube płótno grzbietach. Moje spojrzenie zatrzymało się na małej lecz grubej księdze. Dotknąłem jej palcami. Była przesiąknięta potem. Wyjąłem ją a kiedy rozchyliłem dłoń, sama się otworzyła. Zacząłem czytać:
 
„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
 
Nogi mi się ugięły... Słowa, które Albert powtarzał mi przez wszystkie spędzone w z nim lata. Pędzony wspomnieniami zachłannie czytałem dalej, pochłaniając oczami kolejne wersy pierwszego listu do Koryntian. Aż dotarłem do słów:
 
„Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje,”
 
Każdego wieczora te słowa kończyły nasze rozmowy. Najpierw czytał je Albert. Kiedy mnie nauczył czytać – ja. Wypełniały moją duszę także poza Zakonem.
Teraz wróciły do mnie z księgi, która tym wszystkim, czego mnie nauczył.
Jeszcze raz spojrzałem w księgę. Oniemiałem. We wgłębieniu pomiędzy kartkami leżało coś co doskonale pamiętałem sprzed lat. Coś, co nierozerwalnie splecione było z moi i jego losem, coś co sprawiło, że musiałem odejść.... Źdźbło, które Albert zdjął z mojego ramienia....
Dziesięć lat przeleżało w Biblii, którą Albert wszędzie ze sobą nosił. Biblii, która była nierozerwalną jego częścią. Miał ją zawsze w dłoni. Kiedy był czas pracy w polu lub w ogrodzie – miał ją schowaną pod habitem. To z niej udzielał mi pierwszych lekcji, opowiadał o tym co dobre, a co złe.
I to źdźbło. Czy ono miało coś wspólnego z tym co chciał mi powiedzieć... Nie wiedziałem. Bałem się, że nie zdążę się dowiedzieć. Bałem się, że już nie otworzy oczu, że już zaśnie na zawsze.
Musiałem z kimś o tym porozmawiać. Nie mogłem dłużej czekać. Wybiegłem z pokoju prosto na schody. Zbiegłem po nich dyskretnie ścierając łzę z policzka. Dokładnie w chwili, kiedy wchodziłem do kuchni dostrzegłem w niej brata Michała. Spojrzał na moją twarz, a potem na moje ręce I ja na nie spojrzałem. W prawej dłoni zaciskałem zamkniętą Biblię.
- Znalazłeś jedną z tajemnic. – szepnął mnich.
- Powiedz mi, o co tu chodzi. – powiedziałem stanowczym głosem. – Zanim Albert nas opuści. Błagam.
- Powoli Dawidzie – rzekł mnich – To bardzo długa historia.
- Powiedz, dla czego mnie odszukał?
- Bo wtedy nie mógł ci nic innego powiedzieć. – odpowiedział mnich. – Ktoś go o to poprosił.
Z wrażenia usiadłem na taborecie. Przez chwilę wpatrywałem się w niego jak w obraz. Ktoś go o to prosił?! – huczało mi w myślach - Kto? Dlaczego?
Mnich spojrzał na mnie bardzo poważnie. Pochylił się i z szafki wyciągnął butelkę wina oraz dwa drewniane kubki. Wiele słyszałem o tym winie, które mnisi wyrabiali z winogron rosnących w zakonnej winnicy. Brat Michał wyciągnął zatyczkę z zakurzonej butli i nalał wino do kubków aż do pełna.
- Chyba mogę zacząć Ci wyjaśniać. – powiedział i wychylił zawartość kubka jednym haustem. Odstawił kubek i napełnił go ponownie. – Albert chciałby ci to sam wszystko wyjaśnić. Ciążyło mu to przez te wszystkie lata. Już od dawna cię szukał. Nie było to takie proste, bo sam zakonu nie opuszczał. Mógł tylko pisać listy, które miesiącami docierały do miejsca przeznaczenia. Wielokrotnie wysyłał je w ciemno, bo nie miał pojęcia gdzie się udałeś. Aż dostał odpowiedź od księdza, z którym rozmawiałeś kiedyś podczas wspólnej wędrówki. On właśnie wracał z Ziemi Świętej, a ty zmierzałeś do kolejnego miasta. Nie było wątpliwości, że to byłeś ty.
- Ksiądz Piotr. – uśmiechnąłem się. - To on mi przekazał list od Alberta, z prośba, żebym czym prędzej przyjechał.
- Tak – przytaknął mnich. – Dokładnie. To ten ksiądz.
- Przyjechałem najszybciej jak tylko to było możliwe Michale.
- Wiem Dawidzie. – odpowiedział – Jak to dobrze, że udało się ciebie odnaleźć. Jakie to szczęście, że zdążyłeś zanim nas opuści.
Zamilkliśmy na chwilę obaj. Rozchyliłem dłoń żeby się otworzyła Biblia. Źdźbło, pełne wspomnień z przeszłości od dziesięciu lat oczekiwało na tą chwilę.
 
 
Epidemia.
 
- Kiedy byłeś dzieckiem rozpętała się straszna epidemia. – powiedział mnich. – Ty zapewne tego nie pamiętasz.
- Nie. – odparłem
- Wiele osób wtedy zachorowało. Także twoja mama Dawidzie. Miałeś zaledwie dwa lata. Twój ojciec poprosił zakonników, żeby zabrali twoją mamę z innymi do siebie. Z całej okolicy ludzie przychodzili z prośbą o pomoc. Zakonnicy wybrali trzydzieści osób, którym mogli dać schronienie i pomóc przetrwać chorobę. Trzydziestu z tysiąca proszących o pomoc.
- Ale my nie zachorowaliśmy.
- To prawda. Twój ojciec zabrał cię z wioski i zamieszkał na polu niedaleko zakonu. Był tam opuszczony dom. Ten w którym dorastałeś. Dlatego ty i twój ojciec nie zachorowaliście. Były to ziemie, które należały do zakonu, ale znajdowały poza murami.
- Pamiętam, że bardzo często przychodził pod bramę i czekał, żeby go wpuszczono do środka. Skradałem się za nim i chowałem w bruzdach, żeby mnie nie widział. – powiedziałem zasłuchany w opowieść brata Michała.
- Tak. To prawda Dawidzie. – mnich uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Przychodził dowiadywać się o stan zdrowia Twojej mamy. Albert opowiadał mu o tym jak się ona czuje, a on opowiadał o tobie Albertowi, żeby mógł to przekazać twoje mamie. Twój ojciec był za to bardzo wdzięczny. Obiecał, że kiedyś przyprowadzi ciebie i powierzy zakonnikom na wychowanie. Miałeś zostać zakonnikiem, jak Albert.
- Albert zajmował się wszystkimi chorymi? – spytałem zaciekawiony
- Tak. Tylko on mógł się nimi zajmować, bo sam w przeszłości chorował na tą samą chorobę. Miał bardzo dużo szczęścia, bo to bardzo ciężka do wyleczenia choroba. Dzięki temu, że przez nią przeszedł był na nią odporny. Bardzo przeżywał cierpienie swoich podopiecznych. Mimo swoich starań nie potrafił im pomóc. Część z nich umarła bardzo szybko. Część walczyła z chorobą długie lata.
- A kiedy ojciec mnie przyprowadził – zacząłem nieśmiało – Czy Albert się jeszcze nimi zajmował?
- Już nie Dawidzie. Nie było już takiej potrzeby.
Kiedy brat Michał wypowiedział te słowa wstałem z miejsca i pospiesznie wyszedłem z kuchni. Wołał za mną, chciał coś jeszcze tłumaczyć… W tej chwili było to już zbyt wiele dla mnie. Musiałem wyjść i to wszystko sobie przemyśleć. Ułożyć sobie w pewną całość.
Ojciec tyle lat tu przychodził i nigdy mi nie powiedział, że mama jest tutaj. Zebrał bym chociaż trochę kwiatów i poprosił go, żeby jej zaniósł.
A może była tak chora, że wolał mi nic o niej nie mówić? Może nie chciał, żebym miał jakąś nadzieję, że kiedyś do nas wróci? Wolał, żebym myślał, że jej już nie ma....
Może miał do mnie żal, że wróciłem zza bramy? A może to on chciał, żebym wrócił?
Od niego też już się tego nie dowiem.... Zmarł dwa lata po tym jak opuściłem zakon.....
 
 
 
Głos.
 
Szedłem przed siebie niemal w marszowym tempie. W myślach zaprzątnięty tym co mi powiedział brat Michał nie zwracałem uwagi na to gdzie jestem. Minąłem ogród i pola. Szedłem dalej. Nie wiedząc w jaki sposób dotarłem do miejsca, w którym ścieżka zaczynała zarastać. Nagle zatrzymał mnie dobrze znajomy mi płot. Byłem tym bardzo zaskoczony. Spojrzałem przed siebie. Drewniany płotek, pod którym spędziłem tyle pięknych chwil, był teraz pokryty zielonym nalotem. Małe domki w głębi zagrody poszarzały. Wyglądały na opuszczone. W jednym z nich były otwarte drzwi.
Dopiero teraz spostrzegłem krzątająca się przed nim postać. Dokładnie w tym samym momencie postać dostrzegła mnie. Oboje znieruchomieliśmy. Postać pierwsza przerwała pauzę. Upuściła grabie i ruszyła w moją stronę. Była coraz bliżej i bliżej....
- Dawid?! – zabrzmiał jej głos wypełniony zaskoczeniem i nadzieją.
- Głos... – szepnąłem
- Dawidzie... – wyciągnęła do mnie ręce – Czy mi wybaczysz?? Czy mi kiedykolwiek wybaczysz??
Chwyciłem ją za dłonie. Czuć było na nich upływ czasu i lata ciężko przepracowane na roli. Próbowałem spojrzeć jej w twarz. Kaptur jednak zakrywał ją bardzo dokładnie.
- Czy ty mi wybaczysz. – powiedziałem mocno zaznaczając mi. – To przez źdźbło, które zostało mi na ramieniu. Albert domyślił się, że nie mówię mu wszystkiego. Zawiodłem go i musiałem opuścić zakon. Zawiodłem was oboje.
- Nikogo nie zawiodłeś Dawidzie. – powiedziała. – Nikogo nie rozczarowałeś. To ja nie dałam rady, ja poprosiłam Alberta, żebyś opuścił zakon.
- O czym ty mówisz? – spytałem zaniepokojone. Cały czas trzymając ją za ręce przeszedłem nad płotkiem. Teraz był dla mnie taki mały. Kiedyś wydawał mi się olbrzymi. – Głosie, o czym ty mówisz?
- O wszystkim Dawidzie. – odparła – O wszystkim, co już dawno powinieneś wiedzieć.
Zapadła cisza. Postać, której mi brakowało tak samo jak Alberta odwróciła się. Zabrała swoje ręce i ruszyła w kierunku domku.
- Głosie! – zawołałem – Nie odchodź! – krzyknąłem i pobiegłem za nią. Dopiero przy drzwiach od domku udało mi się ją dogonić. – Poczekaj... – szepnąłem. – Poczekaj.
Spojrzała na mnie. Pierwszy raz byłem tak blisko niej. Nie dzielił nas płot, a kaptur się lekko rozchylił. Widziałem jej lśniące oczy. Biło z nich ogromne ciepło. Poczułem się jak za dawnych lat...
 
 
 
Tajemnica.
 
Siedzieliśmy na schodkach przed domem. Wiatr smagał mnie jesiennie po twarzy. Czułem jak jej dłoń z całej siły zaciska się na mojej.
- Kiedy ostatni raz tu byłeś. Było nas tu dziesięć osób. W ciągu kilku lat wszyscy zdecydowali się opuścić to miejsce. Ja nie chciałam. Miałam nadzieję, że kiedyś jeszcze tu wrócisz. Wiedziałam, że nie nastąpi to szybko. Wiedziałam, że Albert powie ci, żebyś opuścił zakon. Ja go o to poprosiłam.
- Dlaczego? – spytałem.
- Chciałam, żebyś mógł sam zdecydować jakie będzie twoje życie.
- Ale mnie było tu dobrze. – odparłem
- Wiem. – szepnęła spuszczając głowę – Ale każda matka chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Chciałam, żebyś był wolny.
Zamilkła na chwilę. Ja czułem się przykuty do schodków. Nie mogłem się ruszyć.
- Czy wybaczysz mi synku?? – zapytała przerywając ciszę – Czy wybaczysz, że przez tyle lat nie wiedziałeś, że jestem chora, że żyją. Czy wybaczysz, że twoim ojcem chcieliśmy, abyś żeby ktoś inny dał Ci to, czego my nie mogliśmy...
Milczałem...
- Czy wybaczysz matce, że nie powiedziała ci kim jest, kiedy tu przychodziłeś? Wybaczysz, że się przestraszyłam samej siebie, że mnie nie zaakceptujesz, kiedy powiem prawdę? Byłeś takim młodym i mądrym chłopcem. Ja nie chciałam cię skrzywdzić. I nie miałam już siły przed tobą ukrywać prawy, do której nie potrafiłam jeszcze się przyznać.
- Wystraszyć? – spytałem – Mamo. Wystraszyć?
- Tak. – odpowiedziała – Tak Dawidzie. – patrzyła na mnie i powoli zsunęła z głowy kaptur. Jej oczy zalśniły jeszcze bardziej. Były piękne. Najpiękniejsze, jakie w swoim życiu widziałem. Właśnie je zamknęła i obróciła do mnie jednym policzkiem. Był miękki i ciepły. Kiedy odsunąłem od niego rękę, obróciła głowę w drugą stronę. Wtedy zrozumiałem o czym mówiła. Jej drugi policzek był pełen blizn, które pozostawiła po sobie choroba. Piękno, które widziałem przed chwilą został a niego wydarte i zastąpione szpetotą. To było niemożliwe, żeby to była ta sama twarz. Takie same blizny widziałem kiedyś na plecach Alberta, kiedy poszedł ze mną popływać w stawie.
Wyczuła, że widok ten bardzo mnie poruszył. Podniosła kaptur i nasunęła go na głowę.
- Nie mamo. – wyszeptałem i zsunąłem kaptur na jej ramiona. – Już nigdy nie będziesz musiała się przede mną ukrywać. – mówiąc do niej objąłem jej twarz dłońmi. – Teraz jest nasz czas, bez ukrywania się i skradania. Mamy do nadrobienia tyle straconych lat. Teraz zaopiekuję się tobą.
Przytuliłem ją mocno do siebie. Płakała. Wtulona w moje ramię opowiadała o tym wszystkim czego jeszcze nie wiedziałem. Wspominała to wszystko co słyszała od Alberta, kiedy do niej przychodzi i przekazywał jej wieści od ojca. Oboje byli bardzo wdzięczni mnichowi, że się nią opiekuje. Wtedy właśnie zdecydowali, że w podziękowaniu za tą opiekę oddadzą mnie Albertowi na wychowanie. Nie przypuszczali, że mama kiedykolwiek wyzdrowieje. Oszpecona przez chorobę nie chciała opuścić zakonu. Wtedy ojciec mnie przyprowadził pod bramę.
O moim pobycie w zakonie wiedziała od pierwszego dnia. Albert wszystko jej opowiadał. Była szczęśliwa, że może kiedyś mnie zobaczy. Że los sam o tym zadecyduje. I tak było, kiedy pierwszy raz dotarłem do tego miejsca. Z trudem się wtedy powstrzymała od przytulenia mnie.
To że do niej przychodziłem było tajemnicą tylko dla mnie. Albert znał szczegóły każdego spotkania. Mama cieszyła się każdą chwilą, którą spędzałem razem z nią. Dla tego Albert nic nie mówił i nigdy mnie nie upomniał, wiedząc, że go okłamuję. Miał tylko jeden warunek. Mama nie mogła mi się przyznać kim jest. Albert wiedział, że dla dziecka, jakim wtedy byłem, a potem młodzieńca, byłoby to niezrozumiałe. Chciał, żebym dorósł i mógł to zrozumieć.
Wtedy jednak mama coraz bardziej pragnęła powiedzieć mi że jestem jej synem, nie chciała jednak stracić mojej przyjaźni i mojego zaufania. Nie było innego wyjścia. Musiałem opuścić zakon. Albert nie mógł zabronić mi przychodzenia tutaj. Mama poprosiła go, żeby dał mi odejść i zacząć nowe życie. Wiedziała, że Albert nauczył mnie bardzo wiele, że na pewno dam sobie radę.
Tak też było. Opowiedziałem mamie o tym co się ze mną działo po opuszczeniu klasztoru.
- Najpierw pomagałem ojcu. Wiedza z klasztoru pozwoliła nam żyć dostatnio z tego co uprawialiśmy. Nawet uzbieraliśmy trochę grosza. Niestety, ojciec zmarł. Wtedy wyruszyłem w świat. Znajomość łaciny i francuskiego otworzyła mi drogę do zostanie giermkiem najznamienitszych rycerzy. A potem rycerzem.
Dzięki temu co przeżyłem stałem się tym kim jestem. Może gdybym znał prawdę wcześniej, inne byłyby moje losy. Nie żałowałem jednak tego czego doświadczyłem. Teraz chciałem jak najszybciej pobiec do Alberta i powiedzieć mu to wszystko co postanowiłem. Chciałem mu podziękować za jego mądrość. Chciałem mu powiedzieć, że już nigdy i nigdzie stąd nie wyjadę. Tu miałem wszystko, czego tak na prawdę potrzebowałem. Mogłem myć talerze w piasku        i sadzić rzepę. Nosić gryzący habit i obcierające nogi sandały. Wróciłem do domu Albercie!
 
Miałem tylko nadzieję, że jeszcze zdążę mu o tym powiedzieć....
 
01-06/12/2006
Kasieńce
 
Seweryn Krzysztof Topczewski



czas....  
   
Stronę odwiedziło już 39105 odwiedzający (71236 wejścia) :)
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja